Twarz mnie boli od uśmiechu

Środowy wieczór. Odpalamy Netflixa. Szukamy, co by zobaczyć, w co zainwestować ten czas, którego przecież nie mamy. Kolejny skandynawski serial, stary film trącący kurzem? Szperamy. I tu nagle, wśród pozycji niedawno dodanych, pojawia się on, od 7 dni na platformie, zwycięzca wieczoru, tego środowego, czwartkowego, piątkowego...

Wstyd i hańba

To się nie dzieje naprawdę. Od kilku dni oglądamy ten sam musical: „Shrek: The Musical”. Broadwayowską wersję znanej na całym świecie animacji. Wstyd i hańba, że dopiero teraz. Ale lepiej późno niż wcale. Jestem wielką fanką Shreka, nie zliczę, ile razy go widziałam. Po polsku, angielsku, celowo i przypadkiem. Kiedy leci historia o zielonym ogrze i przyjaciołach, nigdy nie mówię nie. Sądziłam, że o Shreku wiem wszystko, dialogi znam na pamięć i zachwyt osiągnął apogeum. Aż tu nagle okazuje się, że mogę przeżywać tę historię jeszcze raz i jeszcze bardziej.

Uczta dla oka i ucha

Gdyby ktoś mi powiedział, że tak zachwycę się musicalem, pewnie bym nie uwierzyła. Nie jest to forma, po którą często sięgam. Za dużo tego śpiewania i stepowania. Kiedy w spisie nowych propozycji Netflixa zobaczyłam Shreka w wersji musicalowej, włączyłam go bardziej z ciekawości. No bo czego można oczekiwać od musicalu opowiadającego historię, którą dobrze znam. Biję się w pierś. Już po pierwszych minutach zachwycałam się kostiumami, scenografią, tekstami piosenek no i grą aktorską. Zachwytom nie było końca. Ta ośla mimika, ten pomysł na strój Lorda Farquaada, ten Pinokio i guziczki.

Godzina i pięć minut

Nie jestem znawcą, raczej laikiem, dlatego zapytałam o ocenę musicalu Pana Domu. Ocenił najbardziej wylewnie, jak mógł „tak, jest to dobre”. A że doświadczenie w oglądaniu takich rzeczy ma dużo większe niż ja, to mu wierzę. Z resztą kiedy mija pierwsza godzina, a dokładnie 1:05 moja twarz ma uśmiech wielkości rogala, a oczy błyszczą z radości. To moje dwie ulubione sceny. Pierwsza zaczyna się od pękniętego ptaka, a druga kłótni. Nie chcę zdradzać szczegółów, ale jestem absolutnie urzeczona twarzą Fiony podczas tańca oraz sposobem wykonania piosenki przez nią i Shreka.

Piña Colada

Po moich dwóch ulubionych scenach nadchodzi kolejna, której nie da się nie lubić. I tak jak w animacji zwyczajnie nie lubię Lorda Farquaada, tak w wersji musicalowej jestem jego wielką fanką. Zresztą tu każdy aktor zasługuje na brawa. Podobnie jak autorzy tekstów, które są jeszcze bardziej podkręcone niż w pierwowzorze, twórcy kostiumów i scenografii. Tu nie ma słabych punktów, a jeśli są, to ja ich nie zauważyłam, może przez zbyt dużą ilość Piña Colady.

Pewnie nie będę teraz nadrabiać musicalowych zaległości. Jednak do Shreka na pewno będę wracać. Bo dzięki niemu twarz boli mnie od uśmiechu, wprawia mnie w dobry nastrój. Polecam każdemu miłośnikowi znanej animacji. Daj się zachwycić.